W uszach powoli przestaje już dzwonić, zaś ostrawski kurz zaczyna odkrywać prawdziwy kolor butów. To znak, że blisko tydzień temu wróciliśmy z kolejnej, 12 już edycji NATO Days. Śmiało można powiedzieć że były to pokazy bardzo udane – jedne z lepszych na jakich byliśmy w swojej “karierze”. Tym razem za bazę posłużyła nam oblegana łączka na osi pokazów. No i chyba to była rozsądne decyzja – samoloty na wyciągnięcie dłoni, nisko, szybko i baaaardzo głośno. Dla co poniektórych debiutantów w naszych ekipie miejscami nawet zbyt głośno. Ale czy dopalacz może być “zbyt głośny”? Jedyny minus miejscówki to to, że trzeba wstawać o 6 rano bo przed 7 zamykają już drogi dojazdowe do wioski, w której spokojnie się parkuje i nie nadrabia kilometrów, żeby dostać się do “lotniczego raju”. No ale od początku. Czesi, wrzucając kolejne informacje na temat imprezy zapewne powodowali u każdego fana co raz niższy opad szczęki. W dobie nagłośnionego kryzysu ekonomicznego w Europie, zdołali do siebie przyciągnąć takie perełki jak para francuskich Mirage czy amerykański bombowiec B-52 (i to nie jak zwykle tylko na statykę ku uciesze dzieciaków od których koło w tym samolocie było większe).  Po pozbieraniu szczęki z podłogi, przyszła wreszcie pora by w piękny piątkowy wieczór wyruszyć do naszych południowych sąsiadów. Nocleg był zaklepany pół roku wcześniej, więc jechaliśmy na luzie w 3 auta pomykając śliczną, rozkopaną autostradą A4, a później A1 docelowo mającą dojść wprost do Czech, jednak na razie zagubioną gdzieś w głębokich wykopach Wodzisławia Sląskiego. Po pokonaniu przeszkód terenowych dotarliśmy do celu – a u celu jak zwykle trzeba się napić dobrego czeskiego piwa i zjeść “vyprażany syr” lub inny wynalazek wybierany losowo z “czeskojęzycznej” karty. Potem szybki przegląd sprzętu – baterie są, karty są, ładowarki są, skaner  jest, dyktafon jest, chęci są. No to do spania.

Piątkowa nocka nie zapowiadała tego co nastało wraz z nadejściem sobotniego poranka – szaro, buro i ponuro. Marne szanse na słońce, prędzej na spory deszcz. No dobra, po Radomiu 2007 nasza ekipa żadnej pogody się nie boi. Albrechticky przywitało nas zastawionym “parkingiem” co było dość niespodziewane patrząc na to, iż w zeszłym roku o tej samej porze byliśmy sami. Oczywiście nie muszę dodawać że rejestracje były z Polski?. Po ubraniu na siebie jakiś 20 kg sprzętu, wałówki i innych tobołów udaliśmy się na nasze (mówią że buraczane) pole. Tu jeszcze pusto (nie licząc jednej sarny), ale błoto niemiłosierne – co krok to na nogach pół kilo więcej. W końcu upragnione “koczowisko” rozbite, można zmontować prowizoryczny statyw na dyktafon (dzięki Wojtek) gdyż w tym roku po raz pierwszy piszący te słowa postanowił poza bogatym zbiorem fotek, przywieźć równie bogaty zbiór wszelkiej maści dopalaczy w wersji mp3. Na co i po co to komu jeszcze nie zostało ustalone, ale w ostateczności zawsze można zmienić dzwonek w telefonie.

Punkt 09:00 nad lotniskiem zameldował się pierwszy tego dnia ostry sprzęt – na weekendowy wypad wybrał się austriacki Typhoon.  Pokręcił jak trzeba i z hukiem odleciał w sobie tylko znanym kierunku. Po “Jurku” przyszła kolej na słowackiego “migacza” tym razem niestety nie w pikselowym malowaniu, a w standardowym szaro-zielonym (o ile mnie mój daltonizm nie myli).  Chmury na szczęście nie okazały się być na takim niskim pułapie jak się to początkowo wydawało i migacz dał normalny pokaz z pionowymi figurami, wypuszczając co jakiś czas ze swojego zgrabnego grzbietu, bledziutkie flary (a może nawet flarki).  Po słowaku na pasie, z okrzykiem “TWR this is Spartan!” zameldował się nie kto inny jak szalony Włoch na swoim “wszystkokręcącym” C-27 Spartan. Te wszystkie beczki i pętle na bezgłośnym i wielkim samolocie ciąe robią wrażenie takie samo jak wtedy gdy widzieliśmy go po raz pierwszy. A do tego z jaką gracją on to robi. Sam Czajkowski by tego lepiej nie wymyślił. Po pękatej baletnicy przyszedł czas na 2,5 godzinną przerwę w lataniu. Czas wykorzystany na powolne sączenie złocistego płynu i małą wycieczkę na lotnisko w poszukiwaniu godnej pamiątki dla pokazowych debiutantów. Tym razem zostali “odznaczeni” przypinką Gripena. Podobno  nasza Majka z dumą wpina ją sobie w szkolny mundurek i paraduje po korytarzach.

Po dłuższej chwili ciszy nad naszym polem pojawiła się charakterystyczna sylwetka śmigłowca Black Hawk z Austrii a po nim szwajcar za sterami Super Pumy. Oba dały piękny pokaz przy nieśmiałych rozbłyskach słońca do tego co jakiś czas rozdmuchując “koczowiska” naszych, gęsto w polu porozmieszczanych, rodaków. Kurz opadł, czapki znalazły swoich właścicieli więc przyszedł czas na gwóźdź programu jakim niewątpliwie był pokaz Solo Turk pieszczotliwie nazywanego “Bandytą w powietrzu”. Teraz możemy spokojnie powiedzieć, że nie jest to ksywa bez pokrycia. Gość prezentuje kwintesencję pokazu lotniczego – lata niesamowicie widowiskowo, ciągle prezentując żółte światełko dopalacza, ciasno manewruje i schodzi do nieprzyzwoicie niskiego pułapu. Oj, “turas” na długo zapadnie w pamięć. W Fairford w tym roku został okrzyknięty najlepszym demo teamem. Zapewne zasłużenie. Z mojego zawodowego punktu widzenia dodatkowo przyznałbym mu nagrodę za malowanie i generalnie calą oprawę graficzną zespołu – od logo począwszy. Nie wiem czy kolejny uczestnik pokazu – włoski pilot Typhoona, po wyczynach turka wpadł w kompleksy czy może to efekt kaca po piątkowym “Hangar Party”, ale jak zwykle włoch prezentuje równie ostre latanie, to tym razem sobotni pokaz mógł rozczarować. Było daleko i mało dynamicznie. Oczywiście jak na jego możliwości. W Niedzielę na szczęście wziął się w garść i zaprezentował dużo lepszą “wiązankę”. Kolejnym punktem programu była symulowana walka dwóch słowackich MiG-ów – ciasne wiraże, dopalacze, flary i niskie przeloty. Niestety tylko w sobotę, bo niedziele Słowacy odlecieli daleko poza teren na którym kręcili dnia poprzedniego.

Po słowackim “dogfightcie” przyszedł czas na polskie szachownice pod czeskim niebem. W powietrze wzbiła sie para naszych Su-22. I tu po raz kolejny polaków można pochwalić. Jak na możliwości ich maszyn i “wojewódzkie zakręty” pokaz mógł się podobać. Co prawda tym razem było bez spektakularnych flar na niewielkiej wysokości, podpalających trawę jak w Sliac (Zapewne przez ilość “narodu” zgromadzonego w “burakach”), jednak Suczki ładnie prezentowały się w rożnych konfiguracjach i niskich “kosiakach”. Do tego samoloty te można rzadko zobaczyć na zagranicznych pokazach.

Po naszej parze, przyszła kolej na francuzów z Ramex Delta i równie rzadką maszynę, jaką jest Mirage 2000 (a para tych samolotów to już pełnia szczęścia).Dawno nie widzieliśmy już pięknej delty francuskich maszyn na niebie, wiec na ten pokaz każdy z nas ostrzył sobie zęby. No i Francuzi nie zawiedli – latali nisko, ciasno jak na te maszyny, prezentując Mirage w pełnej krasie, a do tego jakby na zamówienie krążąc wokół punktu, w którym staliśmy. W chwilę po tym jak Francuzi siedli na pasie, powietrze wstrząsnął ryk ośmiu silników największej chyba gratki – B-52 – specjalnego gościa z USA. Normalnym było, że samolot ten zawsze stał na wystawie statycznej, jednak tym razem Czesi wzbili się na wyżyny i udało się ściągnąć drugiego olbrzyma do pokazu w locie. Kolos, dość majestatycznie wyglądał na niebie wolno zataczając kolejne kręgi nad Ostrawskim lotniskiem. W sobotę krążył dość daleko, ale za to w Niedzielę mogliśmy poczuć zapach paliwa, kiedy przeleciał z charakterystycznym świstem nad naszymi głowami. Z ogniskowej 70 mm wyszło piękne zdjęcie podwozia na pełną klatkę ;)

Po amerykanach, czeskie niebo we władanie wzięli Anglicy z Red Arrows. Mieli być w zeszłym roku jednak tragiczne wydarzenia z ich udziałem pokrzyżowały te plany. Przylecieli w tym roku i jak zwykle dali piękny pokaz precyzji. W specjalnym zeszycie naszego pupila – JaMajki dostali 7 x 10 buziek, więc chłopaki się postarały :)

Kolejnym punktem był B-25 Mitchell ze stajni Red Bulla. O ile w sobotę światło w ogóle nie układało się na wypolerowanym poszyciu samolotu, o tyle w niedzielę refleksy pęknie odbijały się na sylwetce amerykańskiego bombowca. Dalszy punkt programu pominę – Holenderski demo team lata w tym roku jakby dysponował Cessną a nie rasowym myśliwcem. Generalnie Turkowi mogą tylko umyć samolot. Prawdziwymi pechowcami w tym roku byli piloci angielskiego, pstrokatego Hawka i czeskiego L-159 Alca. W sobotę na ich pokazie rozlało się niemiłosiernie, zaś w niedzielę słońce zaszło ze grubą warstwę chmur uniemożliwiając w zasadzie zrobienie ciekawego zdjęcia. W ten sposób zakończyliśmy ostatnie nasze pokazy w tym roku. Na kolejne przyjdzie nam czekać długo, ale za to wracamy z gigabajtami zdjęć z których całkiem sporo wyszło ciekawie. Mamy nadzieję że za rok uda się spotkać w tym samym składzie (a może nawet większym panie Maćku:) i w tym samym miejscu. Pole buraków zaczyna być oblegane i może Czesi nie wpadną na pomysł ogrodzenia go. W końcu to chyba jedyne takie pokazy na świecie.

[box type=”note”]Zobacz galerię zdjęć z Ostrava NATO Days 2012[/box]

Podobne

Nowotarski Piknik Lotniczy rozpieszcza co roku. Zdążyliśmy już chyba wszyscy do tego przywyknąć, że...

Fajera, czyli Śląski Airshow to impreza dosyć młoda na mapie krajowych pokazów, jednak w tym roku...

W tym roku udało się odczarować deszczową aurę poprzednich edycji NATO Days, mimo że piątkowa...